Marcin Małek Marcin Małek
336
BLOG

"POWAŻNIE O GOŁĘBIACH"

Marcin Małek Marcin Małek Kultura Obserwuj notkę 1

 

 

Pamiętam z czasów dzieciństwa, jak mój wuj – osoba wielce dystyngowana, zaczepiał mnie tymi o to słowami: „Podejdź no chłopcze… Co masz dzisiaj do powiedzenia? A może porozmawiamy – poważnie o gołębiach?”. Nawet jako dziecko czułem zażenowanie, rozumiałem, że wuj drwi. Pytanie tylko czy ze mnie? Bo też, co poważnego mogło być w rozmowie o gołębiach? Kiedy dziś o nim myślę, wiem, że poprzez swoje żarty starał się zwrócić moją uwagę na sprawy pierwszorzędne, zaś owe „poważne rozmowy o gołębiach” miały być między innymi przykładem tego, jak łatwo padamy ofiarą manipulacji oraz, jak groźne bywają umiejętnie, bądź źle dobrane słowa. Proponując pogawędkę wujaszek nie drwił ze mnie, z nikogo konkretnego, ale ze wszystkich i ze wszystkiego co nas otacza, a przede wszystkim z funkcji jaką przypisujemy słowu. I cóż to oznacza?

 

W moim przekonaniu wuj dobierając słowa w określony sposób wskazywał na system wzajemnych zależności. Żartując opisywał funkcję języka jako relację mówcy z szeroko rozumianym środowiskiem. Pisząc „środowisko” mam tu na myśli świat, rzeczywistość, przyrodę, społeczeństwo, jednostki, struktury społeczne, kulturę, procesy psychiczne, emocje, a także i przede wszystkim sytuacje komunikacyjne.

 

I owszem, w zdaniu „porozmawiajmy poważnie o gołębiach” ukryty jest pewien komunikat. Jaki? Że często, tak zwane „poważne rozmowy” oprócz „definicji” nie wnoszą do życia ani krztyny powagi. Przeciwnie narażają rozmówców jedynie na śmieszność. Można by mnożyć przykłady, choćby słynne już przejęzyczenie marszałka, posła Józefa Zycha: „Wysoki Sejmie, nie po raz pierwszy staje mi …”, ale czy istotnie przejęzyczenie? Wydaje się, że pan marszałek chciał posłużyć się zapomnianą już dziś formą „staje mi”, która oznacza tle, że mówca, na wstępie, stawia siebie, a więc „staje” wobec jakiś okoliczności – cóż, wyszło jak wyszło, sejm odpłacił marszałkowi śmiechem, a marszałek zaraz się poprawił: „…przychodzi mi stawać... przed Izbą.” Sama wypowiedź marszałka nie mieści się w ramach żartu wuja, jest tylko przyczynkiem, za to debata jaką wywołała oraz niezasłużone moim zdaniem drwiny - a i owszem. Wszystkiemu co działo się później wokół tej wypowiedzi już z powodzeniem można nadąć miano „poważnej rozmowy o gołębiach” – czyli o wszystkim i niczym.

 

Zresztą, z doświadczenia mogę powiedzieć, że idealne sytuacje komunikacyjne nie istnieją. Zawsze coś wkradnie się pomiędzy rozmówców – jakaś nieścisłość, odmienna interpretacja, brak swobody wypowiedzi, zakłócenia takie, jak choćby wspomniany już śmiech albo szyderstwo, także przesądy, wywieranie presji, nadmierna asertywności rozmówców, ich uprzedzenia oraz upodobania albo pospiech – inaczej mówiąc – wszystko to, co wpływa na jakości rozmowy. Na przykład taka wypowiedź pani profesor Ewy Łętowskiej: „Nasze życie społeczne mi przypomina taki radosny bieg przez kartoflisko: wszyscy lecą, tutaj ktoś coś złapie, dwa kartofle, z tyłu wszystko niewykopane, leci już do następnego rzędu. Ja to bym tak wolała, żeby tak po kolei: rządek za rządkiem spokojnie robić. O! Gąsienica, proszę pana, zjadająca liść to jest mój ideał, bo ona obje te wszystkie żyłeczki i zostawi tylko ten zarys liścia z żyłkami. Systematycznie, spokojnie.” Bezsprzecznie pani profesor wyraziła tu jakiś pogląd z kontekstu którego wynika, że można mówić poważnie nie tylko o gołębiach ale także o „kartoflach i gąsienicach”.

 

Bo skoro jedną z funkcji języka jest wyrażanie myśli a więc i przekonań i sądów i idei, oraz w konsekwencji wypowiedzi ich realizacja, można powiedzieć, że człowiek istnieje dzięki słowu i tylko w tej mierze, w jakiej sam się realizuje – m.in. poprzez język którym operuje. Ów język jest narzędziem tworzenia i regulowania relacji społecznych. Służy nam jako najważniejszy instrument podziału kompetencji i układu ról w różnych sytuacjach. Jest zatem tym czynnikiem, który na nas (jako uczestników aktu mowy) oddziałuje w trzech płaszczyznach: opisywania stanu rzeczy i przedmiotów, ekspresywnego wyrażania siebie, oraz wpływu jaki wywieramy na odbiorcę za pośrednictwem słowa.

 

Funkcje języka są przyporządkowane elementom sytuacji komunikacyjnej, a przede wszystkim różnym orientacjom na różne elementy tej sytuacji1. Możliwa jest przy tym orientacja na: nadawcę – funkcja ekspresywna, w której celem komunikatu jest nadawca; odbiorcę – funkcja konatywna, impresywna, której istotą jest wpływ na partnera; kontekst – funkcja przedstawieniowa (referencyjna, symboliczna [o kartoflisku i gąsienicach]), czyli reprezentacja przedmiotów i faktów; kod – funkcja metajęzykowa, która koncentruje się na samym kodzie (opisuje język); kontakt – funkcja fatyczna, czyli nawiązanie i podtrzymywanie kontaktów w społeczeństwie; komunikat – funkcja poetycka, czyli operacje ze znakami, z formą językową tekstu, koncentracja uwagi na sposobie mówienia.

 

Otóż, owo krótkie zdanie: „porozmawiajmy poważnie o gołębiach” a także parabola pani Łętowskiej o gąsienicach są jakby wyrazem, manifestacją siły języka. Niby proste stwierdzenia, a jednak w swojej „złożoności” uzmysławiają nam to, czym w istocie jest język, lub bardziej czym i kim jest człowiek, który ów język wyzwala. W obu powiedzonkach zawierają się wszystkie elementy sytuacji komunikacyjnej, jest więc funkcja ekspresywna (osoba wuja, pani profesor), jest konatywna (niedorzeczne zestawienie powagi i śmieszności), jest funkcja symboliczna (zdaje się, że w tych przypadkach najmocniej oddziałująca), są także funkcje: metajęzykowa i fatyczna (użyty język wskazuje nam drogę, sam w sobie jest już zachętą – „porozmawiajmy” prowokuje wujaszek. O! Woła pani profesor.), oraz funkcja poetycka (rzeczywistość jest przedstawiona w określony sposób, gdzie uwaga słuchającego skupia się bardziej na wieloznaczności użytych fraz.)

 

„Wieloznaczność jest zjawiskiem wszechobecnym w języku. Może ona dotyczyć różnych jednostek językowych: słów i ich cząstek, zdań i ich fragmentów, tekstów i ich części. Wydawać by się mogło, że jest to zjawisko niepożądane, szkodliwe, które może tylko zakłócać proces komunikacji międzyludzkiej. Nie zawsze tak jednak jest. Najczęściej spotykamy wieloznaczność w słownictwie. Wiadomo, że wiele wyrazów ma więcej niż jedno znaczenie. Wynika to między innymi stąd, że naturalną właściwością umysłu ludzkiego jest szukanie podobieństwa wyglądu lub funkcji tego, co nowe, do tego, co już jest dobrze znane. To zapewne decyduje o występującej w wielu językach wieloznaczności takich słów, jak noga (ludzka i stołowa), dziób (ptaka i statku), nos (część ludzkiej twarzy i część buta), itp. Nadawanie istniejącym wyrazom nowych znaczeń jest procesem żywym w polszczyźnie, np. komórka ‘telefon’, mysz ‘element zestawu komputerowego’. Zjawisko tego typu ułatwia niewątpliwie zapamiętywanie nazw nowych rzeczy czy pojęć oraz zapobiega zbytniemu rozrostowi słownictwa. Takiej wieloznaczności nie trzeba się obawiać, raczej nie prowadzi ona do nieporozumień. Wyrazy takie łatwo rozszyfrować w wypowiedzi, głównie dzięki wiedzy o otaczającej nas rzeczywistości.

 

Znacznie trudniejsza jest wieloznaczność innego rodzaju. Dotyczy ona wyrazów o znaczeniu szerokim, bardzo ogólnym, np. demokracja, estetyka, kultura, nauka, sztuka. Nie zawsze potrafimy używać takich słów precyzyjnie, ponieważ nie uświadamiamy często sobie ich niejednoznaczności. Pojawienie się takich terminów w dyskusjach, także naukowych, może doprowadzić do nieporozumień. Zdarza się, że uczestnicy dyskusji, nie zdając sobie z tego sprawy, tylko pozornie mówią o tym samym, tak naprawdę każdy z nich rozprawia o czymś innym. „2

 

Podążając zatem tym tropem; przysłuchiwałem się kiedyś rozmowie o książce Johna Bunyana3 „Wędrówka pielgrzyma” opisującej doświadczenia chrześcijańskiego życia przedstawionego w barwnej narracji pielgrzymki z Miasta Zagłady na Górę Syjon. Dwóch starszych panów spierało się o lament Chrześcijanina: „Co ja pocznę!?” W książce narrator przechodzi przez pustynię tego świata i wchodzi do pieczary, gdzie zapada w sen. We śnie widzi głównego bohatera imieniem Bezłaski, mieszkańca Miasta Zagłady. Bezłaski zaczyna czytać księgę (Biblię) i pod wpływem tej lektury budzi się w nim świadomość jego grzechu oraz przyszłej zagłady miasta (tego Świata). „Widziałem człowieka odzianego w łachmany (Izaj. 64, 6), odwróconego od swojego domu, trzymającego w ręku Księgę, a na plecach dźwigającego ciężkie brzemię. Zobaczyłem, że otworzył tę Księgę i zaczął czytać, płacząc i drżąc na całym ciele. Wreszcie nie mógł już dłużej panować nad sobą i wybuchnął żałosnym płaczem wołając: „Co ja pocznę!?” (Dz. Ap. 2, 37)”4

 

Czytałem „Wędrówkę pielgrzyma” – pan czytał?

 

Czytałem dość dawno.

 

Acha…ale jeszcze pan pamięta?

 

Pamiętam, na tyle, na ile wypada pamiętać.

 

Ale ma pan swoje zdanie na jej temat?

 

Mam pewne przemyślenia.

 

I co pan myśli?

 

Myślę się, że była dobra jak na swoje czasy, dzisiaj jest bardziej ciekawostką – czymś w guście. Dobrze jest ją znać i to wszystko. Dzisiejszy człowiek nie wiele się z niej nauczy.

 

A to dlaczego?

 

Dlatego, że obecnie przeżywamy kryzys wiary – nie tylko kryzys wierzeń (mam tu na myśli wiarę w Boga), ale także, jeśli nie przede wszystkim kryzys wiary w siebie (w nas jako istoty ludzkie). Jesteśmy trochę jak ów pielgrzym, który zrozumiawszy swoje położenie zawołał z gorzkim żalem: „Co ja pocznę!?”.

 

Więc jednak. Jest coś, co zbliża?

 

Drogi kolego, jedno, jedyne co nas obecnie łączy z Bunyanem to owo zawołanie – „Co ja pocznę!?”. Nic więcej. Boimy się tego czym jesteśmy. Albo inaczej: boimy się skutków tego jacy jesteśmy. Przestaliśmy wierzyć w siebie, nie dostrzegamy winy, widzimy tylko nieuchronność kary, wobec której (tak nam się zdaje, jesteśmy bezsilni). Bezsilni jak ofiara w obliczu kata. Samo zawołanie nic tu nie zmieni, trzeba jeszcze coś robić. Ale co, skoro większość myśli, że nie ma już nic do zrobienia?

 

Nie zgadzam się z panem. Zawsze jest coś – przyszłość.

 

Tak, ale tylko wtedy, kiedy to coś (chciałoby się powiedzieć – wszystko) ofiarujemy teraźniejszości. Co ma pan jej do zaoferowania? Oprócz stwierdzenia, że nie ponosi pan winy? Nie, mój drogi, nic pan nie zrobi... A niewinni – jak pan – są zawsze pierwszymi ofiarami. Proszę sobie zadać pytanie: co sprawia, że człowiek nie może znieść własnego odbicia w lustrze? Tchórzostwo? Nie, nie nazwałbym tego tchórzostwem. Bardziej rozumiałbym ową niemożność, jako brak wiary w to, co mógłbym zobaczyć po drugiej stronie. Strach owszem, ale nie tchórzostwo – nieodłączny strach przed popełnianiem błędów. Nasz pielgrzym pomimo strachu zrobił krok naprzód, a my tutaj, także i ja z panem, stoimy jak zaczarowani, jakbyśmy byli z kamienia i tylko wołamy „Co ja pocznę!?”. Świat jest trudnym miejscem. A wie pan czemu? Bo takim go uczyniliśmy. Już nam nie zależy. Nie żywimy nienawiści do reszty, ale też nie umiemy nikogo obdarzyć miłością. Mówimy o rzeczach strasznych, jakby się działy obok nas – poza nami. Owszem umiemy je pięknie tłumaczyć, ale robiąc swoje, nie robimy nic aby temu zapobiec. Pytam więc jeszcze raz: co mamy do zaoferowania?

 

Myśli pan, że Opaczność domaga się ofiar? Nie sadzę… Nie chcę wyobrażać sobie Boga jako tego, który nagradza i karze tych, których stworzy. Takie wyobrażenie oznaczałoby, że w istocie niewiele różni się od nas. Jeśli mogę coś ofiarować – powtarzam: jeśli mogę – to jedynie siebie. Oczywiście z chęcią, ofiarowałbym także i pana, ale w tej sprawie, to pan musi podając decyzję.

 

O nie przyjacielu, po stokroć nie! Bóg patrząc na swoje dzieci, nie widzi w nich ofiar. W każdym bądź razie, ja nigdy nie uważałem siebie za ofiarę i jeśli nawet miałbym ją spełnić, to nie sobą, nie własnym ciałem, lecz prośbą (poprzez uczynki) o łaskę wyzwolenia z obojętność – z obojętności wobec siebie i reszty. Przecież każdy z nas, choć raz w życiu, szczególnie nocą, w samotności pytał: Za co, za jakie grzechy? Lecz nie słyszał odpowiedzi, więc zasypiał strapiony, tylko po to, aby nazajutrz, kiedy się obudzi, znowu powtórzyć swoje pytanie – równie dobrze moglibyśmy zawołać: „Co ja pocznę!?”. Tylko, że sam głos (nawet najdonioślejszy) nie sprawi, że Bóg stąpi na ziemię i nas ocali.

 

Tak zgadzam się. Z tym, że według mnie jedyna droga ku ocaleniu to droga „hojność wobec samego siebie”. Paulo Coelho5 w powieści „Pielgrzym” mówi, że: „Trzeba srogo rozprawić się z każdą próbą samokarania, choćby najłagodniejszego. Aby wiedzieć, kiedy stajemy się okrutni wobec siebie, musimy przemienić w ból fizyczny najlżejsze objawy bólu duchowego, takiego jak poczucie winy, wyrzuty sumienia, brak zdecydowania, tchórzostwo. Czyniąc ból duchowy fizycznym, poznajemy zło, jakie może on spowodować. […] Cierpimy zawsze dla kogoś, kto nas nie kocha, kto nas porzucił, dla kogoś, kto nie chce nas opuścić. Żyjemy samotnie, jeśli nikt nas nie kocha: mając żonę lub męża, czynimy z małżeństwa niewolę. To naprawdę potworne. Pewność, że Bóg istnieje, pewność, która nadaje sens życiu, jest znacznie bardziej pociągająca niż możność czynienia zła bezkarnie.”6

 

Mój drogi – w tym rzecz! Jesteśmy bezkarni! Choć w głębi ducha przeciwstawiamy się takiemu stanowi rzeczy. Coś w nas krzyczy, coś się buntuje. Stąd rozpacz i zawołanie: „Co ja pocznę!?”. Nasz pielgrzym dowiedział się, że jego miasto (w domyśle – ten Świat) „będzie spalone ogniem z nieba i całkowicie zgładzone – wobec tego my wszyscy nędznie zginiemy, chyba, że znajdzie się dla nas jakieś wybawienie (lecz do tej chwili nie wiem [mówi pielgrzym], jakby się to mogło stać).”7 I jakiej odpowiedzi udzielić na takie wyznanie? Czy spoglądać przed siebie i wstecz, jakbyśmy próbowali biec, a w istocie nie ruszamy się z miejsca, gdyż nie stać nas na wybór właściwej drogi? A może pokornie czekać na przewidywaną katastrofę, gdyż jak sądzimy nic, nawet my sami, nie zdoła nas ocalić przed gniewem Boga? Gdyby odpowiedź na to pytanie zależała jedynie od nas, a myślę, że tak jest, niechybnie czeka nas zagłada. Pyta pan czemu? Bo według Bunyana pielgrzym ocalał tylko dzięki spotkaniu z Ewangelistą. A ponieważ – jak pisał Arnold J. Toynbee8 – nie sposób przypuścić, by natura Boża była mniej stała niż ludzka, winniśmy i musimy modlić się, by łaska raz okazana, nie została odmówiona drugim razem. Kto w dzisiejszych czasach modli się o takie rzeczy? Kto jeszcze się modli? Jak pan myśli – czego chce Bóg? Czy nad dobro przedkłada wybór dobroci? A może ten, kto w poczuciu bezkarności wybiera zło, jest w pewnym sensie lepszy od tego pokornego, któremu dobro zostało narzucone? W tym rzecz, że jesteśmy bezkarni, jedyna zaś zagłada, o której wiem, że nastąpi, nie przyjdzie od Boga, lecz od nas samych. Dlaczego? Właśnie dlatego, że nie istnieje żadna znana mi siła, która mogłaby nas powstrzymać!

 

Cóż wiec nam pozostało – zakrzyknąć „Co ja pocznę!?” i dalej robić swoje. Tak pan to widzi?

 

Tak, mniej więcej tak… Pamięta pan co mówił Mefistofeles w Fauście?

 

[…] Jestem tym duchem, który zawsze przeczy!

I bardzo słusznie, bo wszelkie istnienie

Zasługuje wyłącznie na zniszczenie.

Najlepiej żyłoby się w pustym świecie. […]”

 

W świecie bez dylematów... Jak mówiłem na początku, książka Bunyana niczego nas nie nauczy – może kiedyś, choć również wątpię. My tutaj, jesteśmy zgoła innymi ludźmi, kierują nami zupełnie inne pobudki, wyznajemy inne wartości, poddajemy się innym namiętnością – dla człowieka z tamtej epoki bylibyśmy jak kosmici, przedstawiciele obcej cywilizacji. Nasz świat jest „pusty”, z tym, że nie żyje się w nim „najlepiej”. Codziennie umieramy z samotności, z rozpaczy, z nienawiści albo z miłości – z tego co ofiarował nam świat. Świat, który sami zaprojektowaliśmy i ciągle go tworzymy – używając trupów jako budulca. Najlepszym wyjściem byłoby w ogóle zapomnieć o Bogu. Najgorsze co możemy zrobić, to wmieszać Boga w nasze brudne sprawy.

 

Jak pan śmie, nie wstyd panu!?

 

A niby dlaczego Bóg miałby nas ocalić!? Dlaczego!? Myślę, że nawet Jego miłość ma swoje granice… Ale nie w tym rzecz. Bóg nie musi nas karać, nie musi ocalać – wystarczy, że nic nie zrobi. Wystarczy, że pozostawi nam wybór. A my? Już wybraliśmy i wołamy: „Co ja pocznę!?” – wołamy, wołamy i nic. Nawet echo nam nie odpowiada.

 

Miły panie – czy naprawdę pan nie rozumie? To nie od echa oczekuję odpowiedzi, i nie od Boga we własnej osobie, tylko od drugiego człowieka. Od człowieka, który uwierzył, i który przyjął do siebie Boga.

 

Kolego – łatwo jest ofiarować się Stwórcy pod groźbą – to zupełnie naturalne. Powiedziałbym, że to wybór drogi na skróty. Kiedy już nie ma doczesnej nadziei, jedynym wyjściem jest Opaczność, do której zawsze możemy zawołać: „Co ja pocznę!?”. Widzi pan – człowiek jest ofiarą własnych złudzeń, myśli, że utracił przyszłość, która jego zdaniem zawsze mogłaby być lepsza. W tym rzecz, że nie będzie! Najgorszym wrogiem człowieka jest jego wyobraźnia – nie boimy się realnych gróźb tych, o których trąbią ekrany – najstraszniejsze są groźby wyobrażone. Tak… to wyobraźnia nie pozwala nam iść naprzód – stąd wahanie, brak zdecydowania… I mamy gotową receptę na złe następstwa. Nieprawdaż? Tylko proszę nic nie mówić – wiem o czym pan myśli…Oczywiście – lekkomyślne decyzje, podobnie jak niezdecydowanie, mogą postawić nas w obliczu tych samych skutków. I właśnie tu diabeł rozdaje karty… Pojawia się odwieczny dylemat – działać, czy nie działać? Najłatwiej umyć ręce i zawierzyć wszystko mocą nadprzyrodzonym. Zawierzenie to taki prosty akt. Ale proszę pamiętać: wszystko co nas zbliża do tego aktu – każdy gest, każda chwila, oraz wszystko, co później będzie jego następstwem, jest bardziej skomplikowane niż nam się wydaje. Zawierzenie, przy którym się pan tak upiera to jedynie początek. Stąd jak myślę rozpacz pielgrzyma i zawołanie „Co ja pocznę!?”. Nie… On nie bał się zagłady – bał się drogi, na końcu której czeka obiecane zbawienie. Pytanie tylko – za jaką cenę?

 

Za cenę życia – przyjacielu, za cenę życia. Spełnienie ofiary jest bowiem umiejętnością życia: kto nie umie się poświęcać, ten nie żyje naprawdę. Jak mawiał Alphonse Gratry:„Ofiara z życia obecnego, częściowego i przemijającego jest warunkiem koniecznym życia pełnego i wiecznego.” 9

 

Pass… Chyba pana nie przekonałem? Muszę się poddać – nic więcej nie wymyślę. Ale dziękuję, że mnie pan wysłuchał. W gruncie rzeczy, przecież nie chodzi o to, kto miał rację, tylko o samą rozmowę. O przyjemność obcowania z równym sobie.

 

Dziękuję – czy to, co pan usłyszał ode mnie przemówiło do pana?

 

Nie zupełnie, ale zaczynam mieć nadzieję – widzę sprawy trochę inaczej. Źle pana oceniłem, proszę o wybaczenie.

 

Każdy jest taki, jakim go stworzył Bóg.

 

To prawda – a czasem nawet gorszy.10 Uszanowanie i do zobaczenia. Acha… i proszę nie wołać zbyt często… Zresztą pan wie… Jeszcze nas wezmą za fixum-dyrdum i następnym razem nie wpuszczą do kawiarni.11

 

Zaciekawił mnie, nie tyle temat rozmowy, a raczej kierunek, w którym się rozwijała. Wydaje się, że starsi panowie, akurat zupełnie przypadkowo obrali na cel dzieło Bunyna. Równie dobrze mogliby rozprawiać o „Theologia polemica ad usum auditorum” Ojca Petrusa Gazzanigi.12 Chodziło wszak, nie o konkretne racje (choć trudno odmówić racji tego rodzaju rozmową), a o „przyjemność obcowania z równym sobie”, jak to ujął jeden z nich. Czy więc była to „poważna rozmowa o gołębiach”? Tak, ale tylko w pewnym i ograniczonym sensie.

 

Moim zdaniem: mówiąc o tym samym, tak naprawdę, każdy z nich mówił o czymś innym. Sytuację komunikacyjną, jaka wynikła między nimi, można opisać przysłowiem, które wymyśliłem wtedy (w kawiarni) naprędce: Wołał człowiek do anioła: „Co ja pocznę!?” – na to anioł z góry wołał: „Co chcesz pocznij – byle zgoła!”. Innymi słowy: jeśli nie wiesz co robić (o czym mówić), rób to (mów o tym), co umiesz najlepiej (o czym wiesz najlepiej). W tym przypadku, słuchaj, odpowiadaj i ucz się – na bieżąco. Byłem nie tyle pod wrażeniem jakości dyskursu, ile pod wrażeniem elastyczności rozmówców. Szczególnie podobał mi się sposób, w jaki, od jednej kwestii przechodzili do następnej – chociażby cytat z „Fausta”: „Najlepiej żyłoby się w pustym świecie […]”. I dalej: „Nasz świat jest „pusty”, z tym, że nie żyje się w nim „najlepiej” […].” Przypadł mi do gustu także sposób, w jaki korygowali swój punkt widzenia – dostosowując go do punktu widzenia rozmówcy.

 

Obaj panowie starali się połączyć znaczenie konwencjonalne komunikatu ze wskazówkami sytuacyjnymi dla sformułowania ostatecznego wniosku o jego sensie. A ponieważ samo znaczenie konwencjonalne wyrażeń nie wystarcza, aby wyjaśnić wszystkie sytuacje interpretacyjne, bez większych problemów abstrahowali (celowo i świadomie pomijali w rozważaniach jakąś cechę lub aspekt, tak by ułatwić analizę) od słownika i ad hoc „wymyślali” nowe interpretacje, przez co ich wypowiedzi nabierały konkretnego sensu.

 

Tak… wypowiedź musi mieć sens! Ale czy jednakowy dla wszystkich? Przecież wyżej przytoczona parabola pani profesor Łętowskiej o „kartoflisku i gąsienicach”, dla kogoś, kto nie znał kontekstu całej rozmowy mogła wydać się nie tyle zabawna, ile pozbawiona sensu, a do tego niezgrabnie skonstruowana. Jednakże, kiedy znamy treść całej konwersacji – możemy na sprawę spojrzeć inaczej – wszystko zaś, co do tej pory nie pasowało do całości, nagle staje się jej częścią. Kierując się tą samą regułą starsi panowie zumieli pogodzić w jednej dyskusji Johna Bunyana z Paulo Coelho, Johana Wolfganga von Goethe z Arnoldem Toynbee, oraz Alphonse Gratry z Oscarem Wilde.

 

Nie bójmy się więc „poważnych rozmów o gołębiach”, ponieważ jedynie z pozoru wydają się czymś głupim i mało rozsądnym. Rzecz nie w słowach, te mogą być najmądrzejsze, najpiękniejsze; naj, naj i naj… I cóż z tego? Cóż nam po słowach, jeśli nie ma nikogo, kto mógłby je wziąć i ponieść. Rzecz w rozmówcach, którzy potrafią zapanować nad słowem, ujarzmić język, skierować rozmowę na odpowiedni tor. W ustach takich ludzi nawet pogawędka „o gołębiach” może się wydać najwyższą z prawd. Strzeżmy się takich ludzi, bo ze słów potrafią uczynić śmiertelnie niebezpieczną broń.

 

 

 

 


 

1 Zob. Roman Jacobson „W poszukiwaniu istoty języka”

2 M. Milewska-Stawiany, Wieloznaczność w języku, Sprawy nauki, Biuletyn Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Artykuł w dziale felietony, Wydanie: 2005 /8-9

3 John Bunyan (ur.28 listopada 1628 w Harrowden – zm. 31 sierpnia 1688) angielski pisarz chrześcijański i kaznodzieja protestancki (baptystyczny). Jest autorem Wędrówki Pielgrzyma – jednej z najsłynniejszych i najpoczytniejszych książek chrześcijańskich. Wszystkie swoje książki napisał w ciągu dwunastoletniego pobytu w więzieniu, do którego został wtrącony w 1660 za niepodporządkowanie się zakazowi prowadzenia zgromadzeń religijnych niezatwierdzonych przez władze. W 1672 r. został zwolniony i od razu mianowano go kaznodzieją. W Kościele Anglii jest wspominany 30 sierpnia.

4 J. Bunyan, „Wędrówka pielgrzyma”, tłum. J. Prower, Warszawa 1961.

5 Coelho [kuẹliu] Paulo, ur. 15 VIII 1947, Rio de Janeiro, pisarz brazylijski; autor powieści utrzymanych w konwencji baśni, pełnych metafor i symboli; Pielgrzym, Alchemik, Zahir, Weronika postanawia umrzeć, Zwycięzca jest sam, Życie — Myśli zebrane.

6 Paulo Coelho „Pielgrzym” Świat Książki, 2011

7 J. Bunyan, „Wędrówka pielgrzyma”

8 Arnold Joseph Toynbee (ur. 14 kwietnia 1889 w Londynie, zm. 22 października 1975 w Yorku) – brytyjski historiozof; autor dwunastotomowego dzieła pt. Studium historii. Obok Oswada Spenglera, Alfreda Webera, Pitirima Sorokina, Norberta Eliasa i Immanuela Wallersteina zaliczany do najbardziej wpływowych XX wiecznych "teoretyków cywilizacji".

9 Gratry [gratrị] Auguste Joseph Alphonse, 1805–72, fr. teolog i filozof, oratorianin; prof. Sorbony; czł.Akad. Fr.; przeciwnik heglizmu; kwestionował dogmat o nieomylności papieża.

10 „Każdy jest taki, jakim go stworzył Bóg, a czasem nawet gorszy” Oscar Wilde.

11 Podobną rozmowę słyszałem kiedyś w kawiarni „Nowy Świat” – obecnie „Nowy Wspaniały Świat”, w której w czasach studiów bywałem dość często. Rozmawiało dwóch starszych panów, którzy bywali w lokalu równie często jak ja, a kto wie – może nawet częściej.

12 Petrus Maria Gazzaniga (1722-1799) - włoski teolog, przedstawiciel tomizmu, dominikanin. Po wstąpieniu do zakonu studiował filozofię i teologię na uniwersytecie w Bolonii. Uczył następnie teologii w Bolonii, Genui i Pavii. W 1760 cesarzowa Maria Teresa powołała go na katedrę teologii w Wiedniu. W 1782 z powodów zdrowotnych powrócił do Włoch. Był prowincjałem w Lombardii (1783-85). Łączyła go przyjaźń z papieżem Piusem VI i cesarzem Józefem II, który wypłacał mu dożywotnią pensję. Jego główne dzieła to: Praelectiones theologicae in usum suorum auditorum (1763-66), Theologia dogmatica in systema redacta (1777) oraz Theologia polemica ad usum auditorum (1778)

Przyszedłem na świat w trzecim kwartale XX wieku i jestem. Istnieje dzięki słowu i tylko w tej mierze, w jakiej sam się realizuje – m.in. poprzez język którym wytyczam własną drogę. Nie wyróżniam się w tłumie, większość z was mija mnie na ulicy nie ofiarując nawet krótkiego spojrzenia, ale ja na was patrzę i uczę się od was, jak przetrwać poza obszarem zmyślenia. Tak, żyję w zmyśleniu, stąd większość tych, których znam nie ma o mnie pełnego wyobrażenia – należę sam do siebie i dobrze mi z tym odosobnieniem. Mam tyle twarzy, ile akurat zechcę mieć w danym momencie. Bywam wielkoduszny, ale także zawistny, łaskawy i okrutny, szczodry i skąpy, zły do szpiku kości i bezgranicznie dobry. Kocham i nienawidzę, lubuje się w kłamstwie i walczę o prawdę. Wciąż szukam odpowiedzi na to kim jestem, lub na to, jak mnie widzicie. Niektórzy mówią o mnie „poeta”, inni „grafoman nie wart złamanego grosza” – nie boje się jednych i drugich. Ważne, że ktoś mnie czyta, i że mogę się przejrzeć w waszych źrenicach jak w lustrze, albo przejść przez wasze życia, jak przez tranzytowy korytarz. Jeśli więc nadal chcecie mnie poznać, proszę was tylko o jedno – wpuście mnie do środka, wtedy i ja się przed wami otworzę. Wszakże nie gwarantuje gotowego przepisu na to kim jestem – sami musicie wybrać własną odpowiedź.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura