Marcin Małek Marcin Małek
120
BLOG

Róże (dialog)

Marcin Małek Marcin Małek Kultura Obserwuj notkę 0

- Dziś w nocy na przykład spotkałem wszystkich moich przodków - naraz.

Może nie tyle spotkałem, co nagle, bez wyraźnej przyczyny poczułem każdego z nich w sobie. To znaczy: w najdrobniejszym ułamku przebiegających sekund stawałem się kimś innym, a jednak sobą. I tak: porzuciwszy afrykańskie równiny znalazłem się nagle u stóp Synaju, potem nieśpiesznie do Indii, z Indii do Europy i jeszcze dalej. Przebyłem niezmierzone pustynie tego świata, najwyższe góry, patrzyłem na oślepiającą biel lodowców i zmienny odcień błękitu każdego z ziemskich oceanów. Oglądałem ludzi i ich schronienia w nieskończonych fazach rozwoju, a wszystko w jednej osobie, będącej zarazem mieszkaniem niezliczonych istnień, tych, z których kawałek po kawałku, wiek po wieku, milenium po milenium kiełkowała moja pula genowa, aby na koniec uczynić mnie tym, czym obecnie jestem.

Czy wolno mi myśleć, że należę tylko i wyłącznie do siebie? Że w każdej dowolnej chwili, mogę zrobić ze sobą, co żyw mi się podoba?

Kim jestem i dokąd idę?

Nie wiem tego. Ośmielam się także twierdzić, że wszyscy ci, których w sobie noszę także nie mieli bladego pojęcia, kim są i dokąd ich niesie los. Myślę jednak, że podobnie jak ja, również i oni mieli pewną zagadkową świadomość tego, że dla poprzednich pokoleń są czymś niezwykłym. Swoistą treścią życia. Główną wygraną w genowej puli nagród.

Jak pięknie by to nie brzmiało, muszę cię jednak zmartwić? Bowiem dla Ciebie z takiego rozumienia sprawy nie wynika nic dobrego, w każdym bądź razie nie odniesiesz żadnej wymiernej, w dzisiejszym rozumieniu tego słowa korzyści. Przeciwnie, ów stan rzeczy pociąga za sobą pewne zobowiązanie. Zobowiązanie tak stare jak świat, w którym żyjemy, jak człowiek, zobowiązanie, którego stawką była, jest i będzie Twoja obecność. Tu i teraz, tam i potem.

Tak już jest nasz świat urządzony: gdzie coś się kończy zaczyna się nowe, ale czy tak dogłębnie nowego?

Bywa, że wnuk do złudzenia przypomina dziadka, albo dziecko, które przychodzi na świat w określonym miejscu, w określonych warunkach, zupełnie odstaje od otoczenia. Znamiennym przykładem będzie tu kolor skóry.

Tak… Niekiedy towarzyszą temu opłakane skutki. Całe rodziny przechodzą przez wielkie tragedie i często towarzyszą owym zawirowaniom skarżące pytania:, dlaczego ja?

Odpowiedź jak zwykle w takich sprawach nie przychodzi łatwo, a kiedy już jest, ludzie nie mogą wyjść z podziwu.

To odzywają się oni, ci, z których puzelek po puzelku czas i natura ułożyły swój własny obrazek - nas samych.  Coś nam mówią, przypominają o zobowiązaniu, o głównej wygranej w puli genowej, o cudzie, na który zawsze jest miejsce. Bo oprócz tego, że my, jako my (duch ludzki – czymkolwiek by nie był) chcemy pamiętać o przodkach, tropimy ich dzieje, wspominamy, pamięta ich także nasze ciało: oczy, włosy, skóra, budowa kości, skłonności do chorób, słabości, którym się chętnie poddajemy, ale i siła - owa dziwna, drzemiąca gdzieś głęboko, głęboko siła, której obecności częstokroć nawet nie podejrzewamy, do czasu aż się nagle objawi i pozwoli nam sięgnąć pamięcią tam, gdzie gasną i zapalają się gwiazdy.

Nie… O nie! My nie należymy sami do siebie, nie jesteśmy panami siebie samych!

Może, jak mawia moja żona, owo poruszające zjawisko dejavu jest jakby śladem po życiu naszych przodków? Taką genetyczną fotografią, którą od czasu do czasu, ktoś z nas, niby przypadkiem, jak kura pazurem samotne ziarnko, wygrzebie z zakamarków niezgłębionej pamięci dziejów.

 Może jesteśmy tylko nabrzmiewającym pyłkiem niesionym w przestworzach wszechświata, przez jakąś nadrzędną siłę, której nigdy nie zrozumiemy, a która niekiedy (choćby dla żartu) pozwala nam sobie przypomnieć skąd wyruszyliśmy.

A może po prostu rozum w stanie uśpienia broni się przed ogarniającym nas za dnia poczuciem bezsensu, niespełnienia, samotności, która wcześniej czy później, ale dopada każdego z nas.

Myśl, że nie jesteśmy sami, że skądś idziemy i dokądś zmierzamy pozwala nam żyć we względnym spokoju ducha, jest słodkim lekarstwem na naszą (nie zawsze kolorową) codzienność. I to jest piękne…, Ale ta sama myśl implikuje pewną zależność: skoro zmierzamy do jakiegoś celu podróży, skoro skądś wybyliśmy aby ten cel osiągnąć, skoro ktoś lub coś nas do tego natchnęło, wskazało kierunek, to znaczy, że nie należymy sami do siebie, że ta nasza podróż jest czymś w rodzaju zobowiązania. Jesteśmy tu na kredyt – pod zastaw przyszłych pokoleń.

Kto wie, być może pewnej nocy, za sto, tysiąc, albo kilkaset tysięcy lat obudzimy się na krótką chwilę w kimś, kto będzie nosił w sobie naszą maleńką cząstkę. Być może wtedy, jeśli istnieje ten rodzaj świadomości, będzie nam dane docenić wartość „głównej wygranej w genowej puli nagród”.

Ale najpierw będziemy musieli sobie wybaczyć niewierność wobec nas samych, ponieważ to my i tylko my  sprowadzamy na świat wszystko co po nas zostanie, włączając w to Bogów, których jak wiesz winimy za wszelkie niepowodzenia, a zwłaszcza za czas, którego nam zabrakło.

Tak sobie myślę, że naszą jedyną, udowodnioną winą jest sam fakt naszego istnienia. To, że żyliśmy w świecie ograniczonym jedynie naszą wyobraźnią, że mogliśmy dokonywać cudów na skinienie ręki, wprowadzać w życie każdą nadarzającą się myśl, a nie zrobiliśmy niczego oprócz tego, co nazywam pamięcią po samym sobie.

Dobrze nam tak, oj dobrze! Nasi następcy policzą nam każdą zmarnowaną sekundę, a potem zrobią to samo, czyli to czego my nie zrobiliśmy kiedy mięliśmy ku temu okazję. I jak tu sobie wybaczyć?

- A ja bym zostawił to wszystko w spokoju. Nie ma takich win, których nie dałoby się przemilczeć. Nie ma takich krzywd, o których nie dałoby się zapomnieć. Czasem tylko jacyś mali, życzliwi ludzie, nie wiedzieć czemu, z uśmiechem na ustach, otwierają nam zadawnione rany i ważą nasze sumienia ─ jakby były ich własne. Czy jesteś takim małym człowiekiem?

Wszystko jest lepsze od tego o czym mówisz. Spójrz na mnie – jestem nikim, nie dokonałem niczego co mogłoby odmienić bieg zdarzeń. Urodziłem się i żyję bez zasług. I wiesz co? Jest mi z tym wyjątkowo dobrze, bo wiem, że być nikim i pozostać nikim dochowując jednocześnie wierności sobie, to w dzisiejszych czasach osiągnięcie na skalę niemal kosmiczną. Nieistnienie uczynić regułą istnienia, wbrew wszystkiemu, wbrew naturze dzisiejszego świata, który z zapałem ślepca pragnącego ujrzeć naturę wszystkich rzeczy modeluje cię na własną, zuniformizowaną miarę przeciętniaka. Bo dzisiaj być kimś, znaczy nie więcej niż być takim jak reszta. Każdy bowiem, kto widzi w drugim człowieku własne odbicie, zaraz nabiera pewnej śmiałości, by jego i siebie nazwać kimś. Na to każdy czuje się dość odważny. Zwłaszcza w tłumie podobnych do siebie ktosiów.

Boisz się, że przeminiesz bez śladu?

Niektórzy z nas, kiedy się kończą chcieliby zabrać ze sobą cały świat. Choćby i w tysiącu walizek. Poupychać wszystkie pamiątki, bibeloty, każdą drogą niepotrzebność, wszystkich bliskich; braci, siostry, dzieci, wujków, ciotki, przyjaciół, wrogów do nienawiści... I po co? Czyżby z nadziei, a także z obawy przed samotnością?

Tak… Jest w tej naszej nadziei na wieczne życie jakiś straszliwy i z gruntu niedorzeczny lęk przed izolacją – niekończącą się wiekuistą izolacją. Bo tam, gdzie kończy się człowiek nie ma już nic… A więc piekło! Piekło przenikających i powracających słów, które kiedyś wypowiedziały nasze usta. Piekło w każdej minucie wskrzeszanych wspomnień. Piekło życia po życiu. Przeżywania po przezywaniu. Bycia po byciu. Rozpacz w czystej postaci. A może tylko obawa przed rozpaczą, przed strachem, który jest matką wszelkiej niedorzeczności. Lęk przed śmiercią bywa najkrótszą drogą do obłędu, zwłaszcza jeśli „śmiertelnik” zbyt długo o niej myśli, kiedy na własną modłę i dla własnej potrzeby próbuje ją oswoić, wydrzeć najgłębszą z tajemnic i okpić, jak cwaniak przygodnego głupka podczas bazarowej gry w trzy karty.

Twoje geny dla potomności będą raczej przekleństwem i biada temu w którym się kiedyś obudzisz, bo z twoim nadejściem nastanie koniec jego nadziei.

Wracając zaś do Opatrzności -  kiedy pytałem Boga czemu się nie odzywa milczał uparcie a kiedy opuszczała mnie wiara On dawał mi delikatnie znać o sobie.

Człowiek nie umie zgłębić samego siebie a mierzy się na zrozumienie Najwyższego?

Pytasz o cuda?

Opowiem ci o cudzie, którego doświadczasz na co dzień własną osobą:

To, że jeszcze tu jesteś, że chodzisz po ziemi i pijesz z jej źródeł, twoja, nasza tu obecność to cud w najczystszej postaci, choć są i tacy, którzy powiedzą: cierpienie.

Gdybym był Bogiem ludzkość dawno by już przepadła albo, może mniej brutalnie, odebrałbym człowiekowi to co mu jest największym ciężarem. Słowem: uczyniłbym z nas  stado bezwolnych bydląt!

Owszem… Że istniejesz, że masz wolną wolę to kuriozum na skalę wszechświata i jeden krok dalej! Więc nie mów, że Bóg nie istnieje! Właśnie, że istnieje i śmieje się z takich jak my, którym wydaje się, że wszystko o nim wiedzą.

Z drugiej strony, może jest w tym trochę racji, że nie wierzysz? Skoro jak mówisz: człowiek stworzył Boga a nie Bóg człowieka, to biada ci ziemio, biada wszechświecie!

Z takim Bogiem wszyscy jesteśmy zgubieni!

I jeśli nadal jest mowa o cudach, to uwierz: cudem jest, że jeszcze depczesz kamienie i nocą odkształcasz profil własnego łóżka. To cud, że nam kością w gardłach nie staje jedzenie a wenera nie wykręca mord jak wicher znad siedmiu mórz lotek w pióropuszach indiańskich wodzów z rogu ulicy. To cud nad cudami i jeszcze jeden ponad niedosiężnym szczytem! Bóg wyłuskany z człowieka, człowiek jako stwórca Boga?

Żałosne i groteskowe, ale prawdziwe.

U nas bracie, szczególnie u nas, prawda zawsze miała gębę szczerbatej dziwki a dziwek ci u nas dostatek. Patrz i wybieraj, której „pula genowa” bardziej do ciebie pasuje?

- Pamiętam, kiedy byłem małym chłopcem (może miałem wtedy piec, a może cztery lata) przed naszym oknem był klomb a na nim róże, mnóstwo róż. Mama była wyraźnie przygnębiona i nie wiem skąd ale przyszło mi do głowy podarować jej całą czerwień z tego klombu. Wpadł mi w oko scyzoryk, taki z zielonymi plastikowymi okładzinami, ojciec chyba przywiózł go z Moskwy. Niepostrzeżenie schowałem go do kieszeni i wybiegłem na podwórko. Resztę łatwo przewidzieć. Wbiłem się pomiędzy te róże, na środek klombu, kalecząc przy tym łydki, bo krzaki były gęsto posiane, i jedną za drugą, bez litości dla nich i dla siebie pozbawiałem je głów. Bolały mnie ręce, w kilku miejscach miałem powbijane kolce, krew wydawała się ciepła i lepka, ale ja wiedziałem, że ból jest ceną za szczęście, które mogłem ofiarować posmutniałej matce. Kiedy już dokonałem swego, nagle zza pleców, gdzieś z parteru usłyszałem kobiecy krzyk: morderca! Nie zdążyłem się odwrócić, ktoś z tyłu złapał mnie za kołnierz a potem za ucho. Usłyszałem męski głos i potok wyzwisk pod moim adresem. Dozorca ciągnął mnie z całych sił w kierunku klatki a ja wierzgając, za wszelką cenę próbowałem pozbierać rozsypane kwiaty znowu kalecząc dłonie. O tym co działo się w domu nie będę ci opowiadał. Zresztą, na pewno się domyślasz. Było manto i pogadanka od ojca, z której do dziś pamiętam ostatnie słowa: jak mogłeś pomyśleć, że sprawisz matce przyjemność niszcząc coś pięknego?

Ból i poświęcenie są niczym wobec ceny jaką płaci świat za ułamek szczęścia smutnej kobiety, krew jest niczym wobec złudzeń małego chłopca.

Ze wszystkich świństw, tego jednego nie umiem sobie wybaczyć. Ciągle śnią mi się te ucięte róże. Krew na rękach. Niby moja, ale tak naprawdę to jest krew tych kwiatów. Świat jest bezbronny wobec człowieka, tak samo jak te róże były bezbronne wobec mnie. Czym są kolce, wobec pragnienia uszczęśliwienia najbliższych? Nie ma na ziemi gorszego stworzenia niż człowiek. Człowiek zawsze odnajdzie w sobie siłę przezwyciężenia strachu, zagłuszenia bólu, zawsze dobierze stosowne wytłumaczenie. Robiąc coś potwornego, robi to w czyimś imieniu, dla czyjegoś dobra, na czyjąś chwałę.

Rozumiesz?

Bo czym jest garść zgładzonych kwiatów wobec radości najukochańszej istoty na świecie? Ale… Rzecz w tym, że te kwiaty, które miały nieść uśmiech przyniosły łzy. I tak jest ze wszystkim. Co miało nas zbawić przyniosło nam potępienie, co miało radować przyniosło smutek, co miało ocalać sprowadza śmierć. Skutek jest zawsze przeciwieństwem zamierzeń. Czasem wydaje mi się, że cały świat jest tym małym mną. Pragnie ocalić piękno ukradzionym scyzorykiem, nie bacząc na rany, nie bacząc na konsekwencje pełnymi garściami zbiera szczęście by ofiarować jedynie ból.

Sąsiadka miała rację krzycząc: morderca! W istocie jestem mordercą. Wtedy, tam na tym klombie zabiłem w sobie dziecko. Później byłem tylko głupim bydlęciem w dziecięcym przebraniu, aż wreszcie stałem się dorosłym w przebraniu kogoś mądrego. Sam nie wiem co jest gorsze.

- Wiesz! Ale nie przechodzi ci to przez gardło. Wiesz i boisz się takiej wiedzy. Dlatego opowiadasz o snach, że widziałeś wszystkich swoich przodków. Ja też widuje moich, ale nie przychodzą do mnie na raz. Czasem któryś przysiądzie na brzegu łóżka, albo mignie za zaparowaną szybą, ewentualnie uśmiechnie się z lustra. Czasem któryś coś zaśpiewa, albo pochyli się nad uchem i szepnie coś miłego. Czasem przypomni o sobie ledwo słyszalnym dźwiękiem z kuchni, choć w domu nikogo nie ma, albo brzęknie kluczami pozostawionymi w zamku. Czasem, co w moim przypadku oznacza praktycznie codziennie, spotykam któregoś na ulicy, a kiedy się za nim odwrócę on zmienia się w kogoś zupełnie obcego. Czasem, szczególnie nocami oni mówią przeze mnie. Żona mi opowiada, ale ja się wymawiam, że jej nie wierzę, choć wiara nie ma tu nic do rzeczy, bo jeszcze nad ranem czuję w gardle nie swoje słowa.

Obawiam się, że jedyną prawdą jaką na świat podają nasze języki są właśnie te obce dźwięki – ich mowa. Reszta to teatr, kwestia wyuczenia roli i dobrego przebrania. Oni, jeśli przychodzą, to w konkretnym zamierzeniu. Zsyłają sny aby przypomnieć nam czym jesteśmy. Nie, nie pomyliłem się. Nie kim, a czym jesteśmy?

Wybacz ale cię rozczaruję. Nie ma w nas nic cudownego.  Zjawiamy się tu w drodze wyjątku i trwamy pod rygorem reguły.

Każdy ma na sumieniu jakieś róże, za które zapłacił krwią i bólem. I to jest regułą. Jesteś jak reszta i będziesz jak reszta. Dopóki nie zdławisz w sobie chęci bycia kimś wyjątkowym, kimś ważnym, kimś szanowanym. Dopóki nie zdławisz w sobie chęci bycia sobą. Tu nie chodzi o chęć ale o samo stawanie się. Dziej się jak się dzieją wiatry, kwiaty, ptaki na niebie. Nie protestuj, nie zabiegaj – stawaj się.

Wtedy na drodze wyjątku uwolnisz się z uścisku reguły. Wtedy, żadna róża, żaden kolec nie będą mogły cię zranić.

Przyszedłem na świat w trzecim kwartale XX wieku i jestem. Istnieje dzięki słowu i tylko w tej mierze, w jakiej sam się realizuje – m.in. poprzez język którym wytyczam własną drogę. Nie wyróżniam się w tłumie, większość z was mija mnie na ulicy nie ofiarując nawet krótkiego spojrzenia, ale ja na was patrzę i uczę się od was, jak przetrwać poza obszarem zmyślenia. Tak, żyję w zmyśleniu, stąd większość tych, których znam nie ma o mnie pełnego wyobrażenia – należę sam do siebie i dobrze mi z tym odosobnieniem. Mam tyle twarzy, ile akurat zechcę mieć w danym momencie. Bywam wielkoduszny, ale także zawistny, łaskawy i okrutny, szczodry i skąpy, zły do szpiku kości i bezgranicznie dobry. Kocham i nienawidzę, lubuje się w kłamstwie i walczę o prawdę. Wciąż szukam odpowiedzi na to kim jestem, lub na to, jak mnie widzicie. Niektórzy mówią o mnie „poeta”, inni „grafoman nie wart złamanego grosza” – nie boje się jednych i drugich. Ważne, że ktoś mnie czyta, i że mogę się przejrzeć w waszych źrenicach jak w lustrze, albo przejść przez wasze życia, jak przez tranzytowy korytarz. Jeśli więc nadal chcecie mnie poznać, proszę was tylko o jedno – wpuście mnie do środka, wtedy i ja się przed wami otworzę. Wszakże nie gwarantuje gotowego przepisu na to kim jestem – sami musicie wybrać własną odpowiedź.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura